Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Szykowałem się do pracy, gdy spadły bomby"

Joanna Leszczyńska
Stanisław Sęczkowski, świadek nalotu na Wieluń.
Stanisław Sęczkowski, świadek nalotu na Wieluń. archiwum
Ze Stanisławem Sęczkowskim z Wielunia, świadkiem wybuchu II wojny światowej, rozmawia Joanna Leszczyńska.

1 września 1939 roku o godzinie 4.40 pierwsze bomby w II wojnie światowej spadły na szpital w Wieluniu. Pamięta Pan tamten dzień?

Jakby to było wczoraj. Miałem 17 lat. Mieszkałem z rodzicami przy ulicy Reformackiej. Jakieś 300 metrów od szpitala.

Obudziły Pana te bomby?

Już nie spałem. Szykowałem się do pracy. Pracowałem w cukrowni, a dodatkowo rozwoziłem z ojcem pieczywo po mieście, za co dostawaliśmy dwa kilogramy chleba. Tego dnia tato z moim 11-letnim bratem Luckiem wcześniej wyruszyli z tym chlebem. Kiedy usłyszałem wycie syreny, pomyślałem, że to próbny alarm, bo przygotowywano nas do tego na kursach w Lidze Ochrony Przeciwlotniczej. Jak trzasnęła pierwsza bomba, zrozumiałem, że to wojna. Wrócił tata. Mówił, że nie wie, gdzie jest Lucek. Wybiegłem, by go szukać. Wszystko było w gruzach. Doszedłem do Starego Rynku. Księgarnia Żyda Gutmanna była zburzona. Płonął sklep z pięknymi materiałami. Zburzona była synagoga, a bursa - w połowie. Płonął szpital. Chodziłem i szukałem brata. Nie dopuszczałem myśli, że zginął. Wróciłem na Stary Rynek, dziś plac Legionów. Przy kościele, w którym bomba uszkodziła boczną nawę, spotkałem starostę. Było tam też kilka innych osób. Zarządził, że wszystkich zabitych wniesiemy do kościoła. Zdążyliśmy wnieść kilkanaście ciał, gdy znowu nadleciały samoloty.

Czy to był drugi nalot?

Tak. Rozpierzchliśmy się. Warkot samolotów i wybuchy bomb przeszywał mózg. To, co działo się po nalocie, jest nie do opisania. Kobiety biegały boso, błagały o pomoc, ale nikt nie chciał jej udzielić. Nikt nie potrafił zapanować nad sytuacją. A przecież samoloty już odleciały, bomby nie spadały i należało ratować dobytek, gasić pożar. Ludzi ogarnęła panika.

Zginął ktoś z Pana rodziny w tym nalocie?

Na szczęście nie. Brat wrócił w październiku. Okazało się, że uciekał po tym nalocie przed siebie i zaplątał się do wojska, z którym poszedł do Warszawy. Zginęli jednak znajomi - 80 osób, które uciekły do schronu w domu Malatyńskiego przy ulicy Reformackiej, udusiło się z braku dostępu powietrza po uderzeniu bomby. Łącznie zginęło w nalotach 1.200 wielunian. 75 procent śródmieścia legło w gruzach. Niemcy uderzyli też w magazyny benzyny i olejów przy Ogrodowej. Pożar dochodził do wysokości kilkudziesięciu metrów.

Co było, kiedy wrócił Pan do domu?
Rodzice i rodzeństwo byli spakowani i przygotowani do ucieczki. Uciekaliśmy w popłochu na piechotę w kierunku Sieradza. Śniadanie zjedliśmy w Czarnożyłach, 7 kilometrów od Wielunia. Wszyscy sobie pomagali. Za Szadkiem dowiedzieliśmy się, że możemy wracać. Nasz dom nie był uszkodzony. Całą wojnę spędziłem w Wieluniu, ale tatę i brata Niemcy wywieźli na roboty.
Rozmawiała Joanna Leszczyńska

od 12 lat
Wideo

Niedzielne uroczystości odpustowe ku czci św. Wojciecha w Gnieźnie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: "Szykowałem się do pracy, gdy spadły bomby" - łódzkie Nasze Miasto

Wróć na lodzkie.naszemiasto.pl Nasze Miasto